wtorek, 19 lipca 2016

Pokémon Go, czyli powrót do czasów dzieciństwa i lek na depresję

O Pokémon Go usłyszałem na krótko przed premierą. Sama koncepcja brzmiała super: zwiedzanie świata i łapanie pokemonów. Kto o czymś takim nie marzył? Aplikacja i jej niezwykła popularność przeszły jednak moje najśmielsze oczekiwania, zmieniając nieco mój sposób spędzania wolnego czasu i przynosząc nieco radości w życiu. Fajnie, nie?

No ale po kolei. Zaczęło się od wyjazdu na weekend do rodziny. Dwaj młodzi kuzyni, z pokemonami nie za dobrze obeznani. Czemu by ich nie wkręcić? Aplikację zainstalowałem właśnie po to. Zresztą i tak spodziewałem się, że może mi się nieco nudzić, bo o ile wieczorne siedzenie przy piwie zaspokaja moje potrzeby, to duszenie się na ogrodzonym terenie w słońcu w dzień - nieco mniej. Połaziliśmy więc po okolicy łapiąc Pokemony i odkrywając nowe funkcje aplikacji. I już wtedy pomyślałem, że "to będzie coś", bo z Igorem, moim najmłodszym kuzynem, spędziłem ponad godzinę spacerując między domami i blokami, rozmawiając i po prostu świetnie się bawiąc. Mogłem go nieco lepiej poznać i nadrobić zaległości. "Podoba mi się, ciekawe czy mam jakieś pokestopy pod domem w Łodzi", pomyślałem.


Okazało się, że pokestopów nie ma. Jest za to gym. Niepozorna kapliczka stojąca obok parkingu okazała się być moim lokalnym centrum pokemonowych pojedynków i walki o teren między trzema frakcjami. Ja wybrałem oczywiście niebieskich, czyli Team Mystic, moja postać została bowiem wykreowana na wzór niebieskowłosej Drobinki, bohaterki mojej przygody w Star Wars: The Old Republic.

I co najlepsze, polowanie na Pokemony okazało się być jedynie dodatkiem do świetnej zabawy przy eksplorowaniu miasta i poznawaniu nowych ludzi. Grupy na Facebooku szybko przerodziły się w spotkania i nowe znajomości. Z jednego z wypadów, podczas którego złapałem wreszcie Pikachu, wróciłem o 9 rano następnego dnia... I bawiłem się wyśmienicie. Tak, wreszcie miałem pretekst żeby ruszyć tyłek z domu. I zrobić to z chęcią oraz przyjemnością! Mało tego, w związku z tym, że od kilku miesięcy poruszam się po mieście na rowerze, jest mi łatwiej docierać w niektóre miejsca, korzystać z rzuconych przez innych graczy przynęt. No i czuję się przy okazji dokładnie jak bohater klasycznej gry na Game Boy albo Ash z pokemonowego anime.

Dużą frajdę daje mi również świadomość, że jestem częścią światowego i popkulturowego fenomenu, który na zawsze wpisze się w historię i bez wątpienia zmieni sposób w jaki spędzamy wolny czas, bawimy się, robimy marketing, myślimy o mediach społecznościowych i o platformie mobile. Dobrego smaku dodaje również fakt, że jest to druga eksplozja popularności Pokémon jaką miałem okazję przeżyć, przez co czuję, że jestem znowu dzieckiem. Z jedną różnicą - korytarz szkolny został zastąpiony przez całe miasto!

Mam nadzieję, że przede mną jeszcze dużo zabawy, nowych rozmów, spotkań i epickich wypraw. W ciągu tych dwóch tygodni poznałem swoją okolicę i wiem już, gdzie w Łodzi znajduje się jaki park. Fajna przygoda i jakoś tak mniej samotnie się na chwilę poczułem :) Marzenia się spełniają, nawet jeśli nie do końca tak, jak by się tego chciało.

czwartek, 26 listopada 2015

O tym jak horror gore okazał się być psychologicznym dramatem

Zupełnie przypadkowo zobaczyłem w internecie dwie pierwsze minuty japońskiego filmu zatytułowanego Riaru Onigokko (2015). Wtedy jeszcze nie miałem pojęcia, co to dokładnie jest, choć to okraszone wietnamskimi literkami video zaskoczyło mnie szokującym zwrotem akcji i niezwykle dobrym wykonaniem. Szybkie rzucenie okiem w komentarze skierowało mnie na trop: film okazał się być filmem pełnometrażowym, a na jego temat można było znaleźć nieco niepełnych informacji. Nawet trailer był - głupawy kicz zapowiadający durną i dziwną sieczkę.

No dobra, jestem ciekaw co dalej stało się z dziewczyną z filmiku, "obejrzę kilka minut dla beki i wyłączę", pomyślałem...

Film zaintrygował po pierwszych kilku minutach muzyką - delikatnym post-rockiem. Aktorstwo również nie zapowiadało, aby film miał być zwykłą i durną sieczką dla debili. OK, oglądam, wciąga...

Po 40-minucie zacząłem dogłębnie analizować treść, szukać przesłania, domyślać się znaczenia przedstawionych scen i wydarzeń. Zwroty akcji za zwrotami akcji, choć na pierwszy rzut oka idiotyczne, w kontekście pełnego obrazu intrygowały, hipnotyzowały.


I cóż, film, który miał być horrorem gore, okazał się być psychologicznym dramatem o zmaganiu się z depresją i stanami lękowymi. Ostatnie ujęcia filmu nadal... szokują, w sposób, którego się nie spodziewałem.

Czy wszystkie kobiety z dotrą do wymarzonego celu? Czy przełamią swój strach? Tego nie zdradzę. Film polecam.

No i ta muzyka...

Generalnie przyznam, że najbardziej lubię filmy, które zaskoczą tym, że są dobre. Kiedy siadam do "oklaskiwanego" i "nagradzanego" na Festiwalach obrazu, to jeśli okaże się on dobry, to fakt ten jedynie potwierdzi opinie innych twórców. "No faktycznie, mistrzowski obraz", mogę przyznać.

No, ewentualnie uznam "dzieło" za pseudoartystyczny kicz, jak to mi się czasem zdarza.

W tym przypadku padłem ofiarą wyjętego z kontekstu fragmentu filmu oraz dziwnego, nie pasującego do obrazu trailera (celowy zabieg?). Film jednak zaskoczył i uderzył emocjonalnie z wielką siłą. Zmusił do refleksji, do myślenia. Zahipnotyzował.

Przykłady innych filmów, które mnie tak zaskoczyły? Perfect Sense, Upstream Color, 28 Days Later, I Origins, Sunshine. I pewnie kilka innych tytułów, które wyleciały mi z czaszki. Filmy te łączy często to, że bywają niedocenione, niezrozumiałe, ale rozpieprzają emocjonalnie. Może kwestia mojego gustu, a może dziwnej, nad wyraz czułej wrażliwości?

Kiedy pisze te słowa, Riaru Onigokko ma na FilmWeb dwie oceny. Jedna jest ode mnie - na razie 8 z serduszkiem, choć rozważam 9. W mojej skali to bardzo dużo.

Może obejrzysz? Ten film potrzebuje inteligentnego widza.


poniedziałek, 23 listopada 2015

Pięć rzeczy, które muszą znaleźć się w The Force Awakens


Do premiery siódmego epizodu Star Wars pozostał niecały miesiąc. Uczucie towarzyszące pisaniu tego zdania można podsumować jednym słowem: surrealistyczne. Jeszcze 3 lata temu finałowe sceny Return of the Jedi wywoływały u mnie łzy smutku wynikające z wrażenia, że "to już jest koniec, a Lucas nie nakręci kolejnych części". Były książki i komiksy, jasne, czytałem wszystkie, ale miejsce Gwiezdnych Wojen jest przede wszystkim na wielkim ekranie.

I jak to powiedział Han Solo: "Chewie, we are home!".

Co, oprócz dobrej fabuły i mistrzowskiego wykonania, musi mieć The Force Awakens? Co jestem w stanie przewidzieć? Co musi mieć ten film, aby godnie nosić miano kolejnej części Sagi Star Wars?


  • Wipe transitions: czyli charakterystyczne przejścia pomiędzy scenami, polegające na "przesuwaniu" obrazu w lewo, prawo, górę, dół, po skosie, okręgiem czy nawet w pionowych paseczkach czy prostokątach. Zdarza się, że wipe transitions "wplecione" są Gwiezdne wojny bez wipe transitions to nie Gwiezdne Wojny!
  • Nooooooooooooooooo!, czyli wyraz smutku protagonisty, związany najczęściej ze śmiercią bliskiej osoby. W każdej części ktoś krzyczy, choć najbardziej znany jest Darth Vader z RotS, którego rozpacz po śmierci Padme stała się internetowym memem. Co ciekawe, wersji Blu-Ray okrzyk Vadera został nieco przycięty.
  • Odcinanie kończyn: każdy epizod Star Wars zawiera sceny odcinania rąk, nóg, głowy albo nawet całego torsu. Tak też powinno być z siódmą częścią. Zgaduję, że spotkanie Kylo Ren i Finna na lodowej planecie nie zakończy się dobrze dla naszego ex-szturmowca...
  • I have a bad feeling about this, czyli charakterystyczna linijka dialogu, która została wepchnięta w każdą część Gwiezdnych Wojen. Słowa te wypowiada Obi-Wan w pierwszej scenie TPM, Anakin na Geonosis w AotC, znów Obi-Wan podczas Bitwy o Coruscant w RotS, Luke na widok Gwiazdy Śmierci i Han w zgniatarce śmieci w ANH, Leia w brzuchu Exogortha w TESB i wreszcie C-3PO w Pałacu Jabby i Han Solo na "uczcie" u Ewoków w RotJ.
  • May the Force be with you, czyli tekst już kultowy - pozdrowienie używane z oczywistych względów przez członków Zakonu Jedi, a później rebeliantów w celu przypomnienia o tym, o czym chciałoby Imperium żeby mieszkańcy Galaktyki zapomnieli Jestem pewien, że pojawi się w filmie więcej niż dwa razy, co nie znaczy, że raz nie wystarczy.


Mam nadzieję, że The Force Awakens będzie nie tylko bardzo dobrym filmem z gatunku space fantasy, ale też godnie nosić miano siódmej części szerszej Sagi. Przed Kathleen Kennedy, J.J. Abramsem, Lawrencem Kasdanem i innymi zaangażowanymi w projekt filmowcami trudne zadanie, dźwigają oni bowiem na barkach dziedzictwo kulturowo-społeczne, którego wpływu na życie milionów ludzi trudno porównać do czegokolwiek innego. Mam nadzieję, że się nie zawiodę, oraz że słynne słowa Lucasa - "it's like poetry, it rhymes" - będą miały odzwierciedlenie również w filmach, w których produkcję Flanelowiec nie jest zaangażowany. Oprócz wymienionych przeze mnie oczywistych nawiązań i powtórzeń, warto także pamiętać, że DNA Gwiezdnych Wojen to Cambell, to znane z mitologii motywy, proste historie o podróży bohatera i walce dobra ze złem. Oczekuję od nowych filmów zachowania tego ducha, przy jednoczesnym, odważnym, odkrywaniu nowych, niezbadanych wcześniej ścieżek. Czy się uda? Zobaczymy już za kilka tygodni.

niedziela, 26 lipca 2015

Przebudzenie Polski?


Kilka dni temu na Bastionie Polskich Fanów Star Wars ruszyła akcja uświadamiania rodaków o dacie polskiej premiery "Przebudzenia Mocy". Powstało wydarzenie na Facebooku, do którego dołączyło się już ponad 5 tysięcy fanów, a informacje o akcji fanów pojawiły się na przykład na wykopie oraz kwejku.

I właśnie między innymi to ostatnie miejsce - jedno z bardziej prymitywnych zakątków polskiego internetu, w którym nie trudno natrafić na dzieciaki oraz ludzi o niskich wymaganiach - zainspirowało mnie do wylania irytacji w tym wpisie. Bo o ile fajnie, że wieść o bulwersujących działaniach polskich dystrybutorów niesie się po kraju, to czytanie komentarzy o akcji przyprawiło mnie jedynie o ból głowy...

Moje wnioski z zaobserwowanych reakcji:
  • Moi rodacy mają niskie wymagania i pozwalają się robić w chuja, bo są do tego po prostu przyzwyczajeni. Argumenty typu "bo u nas zawsze premiery są później", sugerujące, że to jest OK, są dużo powszechniejsze niż sądziłem. Nie ważne, że na Ukrainie, w Azerbejdżanie, w Kazachstanie, Libanie, i właściwie na całym świecie, premiera jest 16-18 grudnia. My od zawsze suchy chleb popijamy brudną wodą i niech tak zostanie. 
  • Wielu wydaje się, że to wina dubbingu. "Bo muszą nagrać dubbing, to normalne". Taaa, tylko że pozostałe kraje Europejskie, które mają premierę 16, 17 lub 18 grudnia, też dubbingują. Nie ma to nic do rzeczy.
  • Masa ludzi bredzi o tym, jakoby w święta bilety były droższe i ludzie częściej chodzili do kin. No dobra, pewnie tak jest, ale premiera 18 grudnia nie wyklucza zarobku w trakcie świąt - film z kin nie zniknie, a ludzie nie zrezygnują z zobaczenia SW, bo "to staroć". Plus, chyba Disney`owi bardziej się opłaca pokazanie filmu przed świątecznymi zakupami, żeby nakręcić sprzedaż zabawek (z których zarobią więcej niż z biletów) - czemu na całym świecie ta logika jest wykorzystana, tylko u nas nie? 

Generalnie wiele osób pisze, że dystrybutorzy w Polsce po prostu liczą na większy zysk 25 grudnia, zakładając, że u nas do kin przed świętami się nie chodzi. Dzieci powołują się na statystyki, których nigdy na oczy nie widziały, a "specjaliści" komentują, że nasze społeczeństwo jest skupione na zakupach i domowych wypiekach, nie mając czasu na oglądanie filmów. A ja się pytam - czym zachowania Polskich konsumentów się - kurwa - różnią w tym kontekście od zachowań konsumentów na Słowacji, we Francji, w Portugalii, w Stanach Zjednoczonych czy w Hiszpanii? Dlaczego Disney liczy na największy zarobek właśnie w okresie 16-18 grudnia, a Disney Polska zarobku tam nie widzi?

Mam wrażenie, że w Polskich oddziałach międzynarodowych korporacji pracują same podstarzałe dziadki, które nie mają żadnego pojęcia o marketingu i rynku, a decyzje podejmują w oparciu o przestarzałe badania. Nie widzę żadnego powodu, dla którego mielibyśmy być jedynym europejskim krajem z tak późną datą premiery! Ja czekać na The Force Awakens do 25 grudnia nie mam zamiaru i wyjeżdżam na premierę do Czech lub Niemiec - zbyt długo oczekiwałem na to wydarzenie, a w czasach rozwiniętych mediów społecznościowych nie uniknę spoilerów i dokładnych opisów fabuły. Chciałbym zresztą uczestniczyć ze wszystkimi w tym międzynarodowym święcie i na świeżo o filmie dyskutować z fanami z całego świata.

Anyway, tylko się podirytowałem czytając te wypociny dzieciaków i mentalnie ograniczonych prymitywów. Niskie wymagania, brak umiejętności logicznego myślenia, żenujący poziom języka - jak ci ludzie chcą z tą mentalnością się rozwijać? Ba, jak ten kraj ma się rozwijać z tak biernym społeczeństwem? Jak poziom świadczonych usług ma wzrosnąć, kiedy masy zadowalają się ochłapami? Problem ten przejawia się zresztą też w innych aspektach życia społecznego, na przykład w kwestii niskich zarobków (kilkanaście razy niższych niż na zachodzie) i wymagań co do wysokości pensji. Pracodawcy robią młodych pracowników w chuja zatrudniając na umowy śmieciowe, a ustawieni w kolejce po zatrudnienie tylko czekają, aż zwolni się miejsce kogoś, kto miał ambicje wyższe i śmiał prosić o umowę o pracę.

Daleko z taką mentalnością ten kraj nie zajedzie.

[EDIT: 29 lipca 2015] Udało się! :D

poniedziałek, 4 maja 2015

Star Wars Celebration, czyli jak dobrze jest być fanem Star Wars


Dwa tygodnie temu śledziłem bez przerwy największą imprezę związaną z moim ukochanym uniwersum, czyli Star Wars Celebration, które w tym roku odbyło się w Anaheim w Kalifornii. Niestety z kilku powodów nie mogłem tam być osobiście (nadrobię w przyszłym roku w Londynie), ale Lucasfilm okazał się być wspaniałomyślny dla międzynarodowej rzeszy fanów i zorganizował stream całego wydarzenia na żywo w internecie. Cztery dni Gwiezdny wojen! Około osiem godzin dziennie relacji, paneli, wywiadów i atrakcji związanych ze Star Wars! Wspaniałe przeżycie!

Największą rewelacją było oczywiście otwarcie całej imprezy, które poświęcone było przede wszystkim The Force Awakens. Była Kathleen Kennedy oraz J. J. Abrams, a niezapowiedzianymi gośćmi okazała się trójka głównych bohaterów Sequeli: piękna Daisy Ridley, przesympatyczny John Boyega oraz Oscar Isaac, najlepszy pilot nowych Gwiezdnych wojen! Najbardziej zaskakującym punktem całego panelu było pojawienie się R2-D2 i BB-8. I co najlepsze, nowy droid okazał się być - zgodnie z zapowiedziami - praktycznie istniejącym i działającym urządzeniem! Szok i niedowierzanie, huh? Czym innym było słyszeć doniesienia, że to nie animacja komputerowa, a czym innym zobaczyć na własne oczy wtaczającego się na scenę nowego bohatera Sagi. Uśmiech nie znikał z mojej twarzy przez całą godzinę - bawiłem się świetnie! Zobaczyliśmy zdjęcia z planu, a także usłyszeliśmy trochę informacji (bardzo enigmatycznych) o nowych bohaterach. Na scenie pojawili się również weterani Star Wars: Mark Hamill, Carrie Fisher, Peter Mayhew oraz Anthony Daniels. Widok starych i nowych bohaterów Gwiezdnej Sagi, stojących obok siebie i uśmiechających do dziesiątek tysięcy zgromadzonych w wielkiej sali fanów było przełomowe w historii Star Wars.

No i co najważniejsze, na sam koniec zobaczyliśmy nowy teaser. Który - nie muszę wyjaśniać dlaczego - wywołał u mnie drganie rąk i potok łez na twarzy. Po obejrzeniu - kilkukrotnym - tego emocjonującego, dwuminutowego arcydzieła wiem jedno: film będzie przynajmniej bardzo dobry. Liczę natomiast na to - i wierzę w to - że J.J. oraz Kathleen Kennedy staną na wysokości zadania i dostarczą nam w grudniu świetną przygodę, która dorówna najlepszym Epizodom Star Wars i wpisze do historii kinematografii jako coś wielkiego i przełomowego.


A co jeszcze na Celebration?

Świetnie bawiłem się na panelu Carrie Fisher, która choć pijana, pozostawiła niezwykle pozytywne wrażenie ciepłej i przesympatycznej osoby. Była niezwykle dowcipna i opowiedziała niesamowicie ciekawą anegdotę związaną z kręceniem TESB i imprezą na której zjawili się The Rolling Stones i na której oczywiście nie żałowano alkoholu i narkotyków. Problem jednak w tym, że następnego ranka odbywały się zdjęcia niektórych scen na Bespin, przez co nasza ukochana obsada w niektórych momentach filmu może wyglądać na skacowaną bądź jeszcze mocno nabuzowaną imprezowymi dobrami. O takich rzeczach nie przeczyta się w The Making of czy nie usłyszy w filmach dokumentalnych o produkcji filmów! Po panelu tym bolały mnie policzki od uśmiechu - czego chcieć więcej?

Na plus również panel Marka Hamilla, który również okazał się być niezwykle sympatyczną, ciepłą i otwartą osobą. Opowiedział kilka niezwykle ciekawych anegdot, na przykład o słuchawce którą miał w uchu podczas kręcenia scen na Dagobah i treningu z Yodą, w której czasem zamiast głosu Yody usłyszeć mógł lokalną, rockową rozgłośnię radiową, co powodowało nieporozumienia na planie. Rozmowa z Markiem zeszła również na jego współczesną pracę aktorską, głównie w sferach udzielania głosu licznym, kultowym postaciom (takim jak Joker, czy ostatnio Darth Bane - pokazano klip!), ale również gościnnym występie w jednym z ostatnich odcinków The Flash. Hamill opowiedział również o kulisach nagrania głosu do teasera The Force Awakens (główny głos został wyjęty z RotJ, natomiast pogłos jest współczesnym nagraniem), powtarzając oczywiście zawarte w teaserze słowa. Niezwykle przezabawny i bardzo pozytywny wywiad!

Rewelacyjnie bawiłem się również na konkursie Cosplay, który podzielony został przez zarządzającą streamem ekipę ze StarWars.com na dwie części. I zarówno fragment z występującymi na scenie cosplayerami, jak i późniejszy, przedłużający się moment wywiadów z poprzebieraną publicznością, sprawiły mi dużo radości i znów przyprawiły o ból policzków. Prowadzący cały konkurs (James Arnold Taylor oraz Dee Bradley Baker) byli przezabawni, a chemia między nimi a jury (w składzie między innymi Dave Filoni i Ashley Eckstein) niezwykle pozytywna. Kostiumy były również rewelacyjnie zaprojektowane i wykonane, a kreatywność fanów przyprawiała o ból głowy. Fani z publiczności byli natomiast niesamowicie różnorodni: od małego, niewinnego dziecka-Ewoka, poprzez sympatycznych i normalnych fanów po dziwnych i stukniętych nerdów. Bawiłem się wyśmienicie!

Co jeszcze? Niestety panel dotyczący Star Wars Anthology (jak teraz nazywa się spin-offy) nie był streamowany, ale śledziłem na bieżąco twitterowe relacje oraz przecieki w postaci concept artu i teasera. Koncepcja brutalnego filmu wojennego osadzonego w świecie Star Wars brzmi fantastycznie, a zapowiedź Kathleen Kennedy o chęci eksperymentowania z gatunkami i tematami w świecie Gwiezdnych wojen zapowiada nam serię wyśmienitych i różnorodnych filmów. Jestem bardzo podekscytowany, bo zapowiedzi Rogue One pozwalają oczekiwać naprawdę dobrego i brutalnego kina akcji, w którym dobro nie zawsze będzie dobre, a zło nie zawsze będzie złe. Postawienie na realizm i niejasną moralność bohaterów (a także osadzenie w głównej roli przepięknej Felicity Jones) sprawiają, że na film ten czekam równie niecierpliwie jak na siódmą część Sagi. Jeszcze półtora roku!

Oprócz tego niezwykle ciekawy i pozytywny panel związany z Rebels, gdzie pojawiła się większość głównych bohaterów serialu. Oddzielnie, na Twitch, streamowana była natomiast kantyna BioWare dotycząca SWTOR, gdzie ujawniono szczegóły dotyczące Ziost i powrotu "12xp". Było też sporo niestreamowanych paneli, których przebieg śledziłem przez social media. Między innymi dotyczyły one The Clone Wars - dowiedzieliśmy się na przykład, że w serialu pojawić się miały Yuuzhan Vong... Co za strata!

Bardzo miło ze strony StarWars.com że zorganizowali taki stream, przybliżając fanów z całego świata do tego epickiego wydarzenia. Przyjemnie śledziło się również streamowy chat, gdzie ludzie robili sobie jaja z Haydena, małego chłopca który przed panelem z McDiarmidem nie potrafił trafić Angry Birds do celu. To wydarzenie przerodziło się w drobny meme i zaczęło dotyczyć również Haydena Christensena, a chatujący na You Tube fani ciągle żartowali na ten temat. Przeprowadzane między panelami wywiady z fanami i różnego rodzaju szychami - wliczając w to kursy Origami czy gotowania - urozmaicały całe wydarzenie, sprawiając, że nie było mi aż tak przykro, że nie ma mnie tam osobiście.

Oby się udało polecieć w 2016 na Celebration Europe!

Dobrze jest być fanem Star Wars.

niedziela, 12 kwietnia 2015

A New Dawn - recenzja

„Star Wars: A New Dawn” to pierwsza książka wpisująca się w filmowy kanon. Jako swoisty prequel do „Star Wars Rebels”, książka ta wprowadza nas w nową erę Disneyowskich Gwiezdnych Wojen, które skupiać się mają na nowych filmach i serialach telewizyjnych.

Już na początku przyznam, że należę do grona rozgoryczonych rebootem Expanded Universe, przez co podchodziłem do samej książki z dystansem i raczej negatywnym nastawieniem. Czy słusznie? Absolutnie nie. Książka bowiem okazała się być bardzo dobrą powieścią przygodową i świetnym wstępem do serialu!

Przede wszystkim czyta się ją rewelacyjnie, co zawdzięczamy talentowi autora, który ma już doświadczenie w pisaniu książek osadzonych w świecie Star Wars. Na specjalną uwagę zasługują szczególnie zręczne przejścia pomiędzy kolejnymi scenami i przeplatające się wątki głównych bohaterów. To niestety zaciera się w drugiej połowie, kiedy już podążamy raczej jedną linią fabularną, ale mimo to sam sposób narracji, dialogi i opisy są bardzo dobre i książkę czyta się bardzo przyjemnie.

Postaci Hery i Kanana - wprowadzone w tej pozycji - są też jednymi z głównych bohaterów „Star Wars Rebels”, a sama fabuła książki osadzona jest na kilka lat przed akcją serialu. Czytałem ją jednak przed premierą samych Rebeliantów, więc było to dla mnie pierwsze zetknięcie z tymi postaciami, przez co kompletnie nie wiedziałem czego się spodziewać. Zarówno Herę, młodą i ambitną Twi’lekiańską pilotkę, jak i Kanana, zapitego Jedi ukrywającego się przed Imperium, odebrałem bardzo pozytywnie, co wzmogło mój apetyt na serial. Jest to w głównej mierze zasługa dobrego autora, który bardzo zręcznie opisał ich relacje, pozostawiając furtkę do dalszego rozwoju tych postaci. Niestety już w samym Rebels znajomość Hery i Kanana jest przedstawiona dużo mniej wyraziście i nie tak ciekawie jak w książce.

Postaci poboczne są również bardzo ciekawe i zróżnicowane. Do kilku z nich można naprawdę mocno się przywiązać (Zaluna, Skelly, Sloane), szczególnie, że towarzysząc im, widzimy ich przemianę, oraz podziwiamy rosnący opór i odwagę do stawienia czoła potężnemu Imperium. Skelly jest dodatkowo momentami bardzo zabawny, ale nawet pod tą powierzchowną komedią kryje się smutny tragizm, z którego eksponowaniem w kolejnych rozdziałach autor absolutnie się nie kryje. Taki jest też ton całej powieści: mroczny i przytłaczający, co jest oczywiście plusem tej pozycji, jednak po raz kolejny nijak mający się do klimatu „Star Wars Rebels”.

Na szczególną uwagę zasługuje też postać głównego negatywnego bohatera książki, Vidiana, który w niczym nie przypomina żadnej postaci wprowadzonej do tej pory w Expanded Universe. Vidian jest bowiem bezlitosnym cyborgiem, skrywającym mroczną i smutną przeszłość. To biznesowy geniusz potrafiący każdą kiepsko prosperującą firmę zamienić z perfekcyjnie działającą korporację, czego dokonuje oczywiście kosztem życia wielu istnień i wolności całych planet.

Vidian jest oczywiście trybikiem w machinie systemu imperialnego: to przedstawiciel bezwzględnego totalitaryzmu, który za najważniejszy cel stawia sobie przetrwanie władzy Palpatine’a. Samo Imperium również zostało świetnie opisane, co zawdzięczamy temu, że sam autor jest z wykształcenia sowietologiem. Pozwoliło mu to na perfekcyjne i całkiem obrazowe przedstawienie działania opresyjnego systemu, co już zapewne mogli zauważyć fani Star Wars, którzy czytali Błędnego Rycerza i Zaginione Plemię Sithów. W książce znajduje się też kilka bardzo mocnych i brutalnych scen, które powodują, że Imperium wygląda naprawdę groźnie, a poczucie bezsilności wobec jego potęgi rośnie.

Akcja samej powieści jest hermetycznie zamknięta i w głównej mierze osadzona w jednym systemie planetarnym. Opis świata Star Wars jest więc ograniczony, ale sam pomysł i opis tańczących wokół siebie ciał niebieskich jest oryginalny i bardzo dobrze wykorzystany. Pojawiają się nawiązania do Expanded Universe, ale głównie w postaci nazw własnych, z czym też ograniczono się do materiałów, przy których pracował wcześniej autor. Jeden z istotnych szczegółów fabularnych kłóci się jednak z Punktem Przełomu, co przypomina uważnym czytelnikom o reboocie EU.

Książka nie ma też zbyt dużego wpływu na uniwersum Gwiezdnych Wojen, nie jest niezbędna do rozumienia „Rebels” i nie wprowadza wydarzeń, do których nawiązywać mogliby inni autorzy. To raczej niezobowiązująca, samodzielna, całkiem mroczna powieść przygodowa, którą dobrze się czyta, ale o której prawdopodobnie szybko zapomnimy.

Mimo to, książka ta jest bardzo dobrym startem dla nowej, kanonicznej ery literatury Star Wars. Jeśli więc jesteście ciekawi przeszłości głównych bohaterów „Rebels”, chcecie poznać szczegóły funkcjonowania totalitarnego Imperium, intrygują was sekrety tajemniczego cyborga-biznesmena, oraz pragniecie niezobowiązującej, dojrzałej, dobrze napisanej historii osadzonej w świecie Star Wars, to chwytajcie za „A New Dawn” – warto.

[Recenzja oryginalnie ukazała się tutaj.]

piątek, 10 kwietnia 2015

Rynek polski a Star Wars: o dubbingu i przesuwaniu premier

Chciałbym wyrzucić z siebie dzisiaj troski i niepokoje w związku ze smutnymi tendencjami, jakie dotykają popkultury na rynku polskim. Dotyka to również moje ukochane Star Wars. Poruszyć chcę dwie sprawy: polskiego dubbingu oraz daty premiery The Force Awakens. Zacznę od tej pierwszej, bo to chyba najbardziej męczący problem.

Pierwsza sprawa to gry komputerowe, a przede wszystkim  - jedyna, na razie, zapowiedziana produkcja - Battlefront, którego wydanie wzbudza we mnie drgawki przerażenia przed potencjalnymi trudnościami z zakupem gry. Nieświadomym spieszę z wyjaśnieniem: wydawnictwo EA w naszym kraju sprzedaje większość gier - pudełkowo i przez Origin, w tym całą serię Battlefield - tylko w wersji z polskim (i rosyjskim) dubbingiem. Nie można pograć z oryginalnym audio!

Co to oznacza dla nas, mieszkających (jeszcze) w tym dziwnym kraju maluczkich fanów? To, że podczas gry online, będziemy w słuchawkach słyszeć nagrane gdzieś w polskiej piwnicy głosy studentów: "uwaga, granat termiczny!", "nadchodzi lort sit!", "wycofaj się, żołnierzu", "miszcz dżedi zwołał nas w punkcie zbornym!". Kampania wypełniona nienaturalnymi głosami Szturmowców, Hana Solo i Anakina Skywalkera to wizja naprawdę przerażająca, nie przyznacie?  Powód jest jasny: EA dopasowuje ceny pod nasz rynek, dzięki czemu płacimy za ich gry troszeczkę mniej, więc aby zablokować handel keyami z Polski na zachód, blokuje się angielskie audio. Ale czy danie dodatkowej opcji kupna gry w wyższej cenie z większą ilością opcji językowych to taki problem? Wybór to rzecz dobra, dajcie nam szansę.

I jasne, w pokrętny sposób będzie można kupić grę przez keyshopy, bo Origin (jeszcze) nie blokuje kluczy pod względem regionów, tak jak robi to Steam. Ale na Steam nie tylko nie pojawiają się nowe gry EA, ale też nie jest to platforma dopasowana pod nasz rynek. Zawsze jednak istnieje ryzyko, że taką grę Wam z kont usuną, bo źródło pochodzenia tego typu keyów jest nie zawsze legalne. Piractwo teoretycznie też jest pewnym rozwiązaniem, ale na multi (rzecz chyba najważniejsza) już nie pogracie.

Druga sprawa to filmy, które do tej pory wydawane były w różnych opcjach językowych na Blu-Ray i DVD, chociaż niestety przy okazji ostatniego "komplentego" wydania z angielskim w wersji 5.1, a niemieckim 7.1, co wzbudziło w fandomie dość duże niezadowolenie.  Problem pojawił się jednak dziś, przy okazji wydania Star Wars w wersji Digital (ciekawostka: z nową fanfarą otwierającą). U nas można bowiem zakupić od teraz legalnie Gwiezdne wojny przez Google Play, iTunes oraz chili.tv. Nie wiem jak iTunes, ale zarówno Google jak i Chili.tv oferują Star Wars jedynie w wersji z Polskim dubbingiem, konwertując przy tym bezmyślnie zachodnią cenę. Więc tak, my, zarabiając polskie pensje, musimy zapłacić po europejsku prawie 4 stówy za cyfrową wersję naszej ukochanej Sagi. Z polskim dubbingiem! Paranoja.

Pozostaje jeszcze problem polskich premier kinowych. Wiem, że na The Phantom Menace czekać trzeba było miesiąc po premierze amerykańskiej, ale kolejne dwa Epizody Prequeli były już wydane tego samego dnia. Nie były to wtedy też czasy takiej popularyzacji internetu i social media, więc ludzie którzy chcieli pozostać spoiler free, albo semi-spoiler free, mieli taką opcję. U nas The Force Awakens wydane zostanie tydzień po premierze amerykańskiej, zmuszając polskich fanów (tych, którzy nie pojadą do UK, co ja planuję po prostu zrobić) do tygodniowego zakopania się w pierzynie. Bo o ile pogłoski na temat kluczowych części TFA krążą po sieci, to są to spoilery których wiarygodność jest niepewna, a ukryte w stosie innych "przecieków" i spekulacji tracą swoją wartość w jeszcze większym stopniu. Wydaje się jednak, że po LotR czy Hobbicie jesteśmy już przyzwyczajeni do czekania, ale czy to dobrze?

A czemu u nas nie 18 grudnia? Bo polscy dystrybutorzy twierdzą, że widzowie w naszym kraju mają jakieś mentalne zmiany i do kina nie chodzą tak jak ludzie na zachodzie czy innych częściach globu. W końcu te kilka dni przed świętami pieczemy ciasta i robimy zakupy, więc na Star Wars czasu brak. Tak jak by Słowacy czy Francuzi nie robili zakupów. No dobrze, ci co pieką niech sobie pieką, ale czemu ma o tym decydować jakiś kretyn dystrybutor, który sądzi, że Gwiezdne Wojny w Polsce nie zarobią przed świętami? Na szczęście da się jeszcze u nas obejrzeć filmy w kinie z napisami. Wybór to rzecz dobra, bo każdy znajdzie coś dla siebie. Tendencje jednak są tak niepokojące, że nie zdziwiłbym się gdyby w końcu doszło do tego, że wyboru by nie było, także: BEWARE.

Na upartego mógłbym również wspomnieć o serialach, których u nas niestety legalnie (z tego co wiem) obejrzeć raczej się nie da. Wszyscy posiłkują się piractwem. TCW i Rebels były i są oczywiście dubbingowane i wydane długo później (co łączy oba problemy poruszone wyżej), ale na przykład sezonu 6 The Clone Wars nigdy u nas nie wydano. Oczywiście wynika to z braku dostępu do Netflix (niestety), co jest z kolei winą skomplikowanego prawa, które nie rozwija się razem z rozwojem internetu, ale chcę o tym z racji poruszonego tematu wspomnieć. Problem jest więc szerszy też w tym kontekście coraz bardziej regionalizującego się internetu (w dobie globalizacji to ciekawy paradoks).

I o ile faktycznie, w praktyce, ściągnięcie (nielegalnie) nowego odcinka Rebels czy Epizodu Star Wars jest (jeszcze!) możliwe, to tendencja jest niepokojąca, a niektóre jej aspekty są już realnym problemem: dubbing Battlefronta prawdopodobnie mocno zirytuje wielu fanów (czy to nieświadomych braku angielskiej opcji, czy tych zirytowanych kupnem przez keyshopy), a opóźniona premiera The Force Awakens wywoła u innych smutek na twarzy (jesteśmy naprawdę krajem europejskim, który będzie miał premierę najpóźniej!).

Może szersza dyskusja na ten temat da znać dystrybutorom, że konsumenci w naszym kraju są dużo bardziej różnorodni i wymagający, niż im się wydaje? A może wymagam zbyt wiele (od dystrybutorów i - niestety - konsumentów)?

poniedziałek, 23 lutego 2015

Na szybko o Oscarach 2015

Szkoda, że najważniejsza statuetka nie dla Whiplash, ale Birdman również rewelacyjny, stworzony pod twórców filmowych, więc decyzja Akademii wydawała się do przewidzenia. Poza tym szczególnie cieszą mnie też nagrody dla Eddiego Redmayne'a, J.K. Simmonsa, Emmanuela Lubezkiego i Interstellar (za efekty specjalne). Natomiast Oscar dla Idy mnie zaskoczył, nie tylko dlatego, że nie sądziłem, że zostanie doceniony przez Akademię, ale również dlatego, że w tej kategorii kibicowałem Lewiatanowi, który był po prostu lepszy (to nie sport, by patrzeć na kino pod względem narodowym). Liczyłem też na nagrodzenie Emmy Stone i Felicity Jones.

Sama Gala... taka sobie. Były ze trzy świetne przemówienia, a prowadzący rzucił kilka świetnych żartów, ale raczej w pamięci nie pozostanie nic specjalnego (w przeciwieństwie, przykładowo, do świetnej gali zeszłorocznej). Parodia Birdmana (w połączeniu z Whiplash) świetna, ale szkoda, że nie było więcej takiej zabawy nominowanymi filmami - pamiętam, że kiedyś można było zobaczyć dużo więcej takich rzeczy.